Podróż Wolontariat na Lampeduzie plus przystawki :)
Główny cel tej podróży to udział w obozie wolontariackim organizowanym przez Legambiente (czyli Ligę ochrony środowiska) na Lampeduzie, a dokładniej - na słynnej plaży Isola dei Conigli, gdzie żółwie morskie caretta caretta składają jaja. Wolontariusze mają zabezpieczyć bezpieczeństwo żółwi i ich przychówku, prowadzić akcję uświadamiającą wśród plażowiczów, pilnować czystości i porządku na plaży.
Obóz trwa 10 dni, w turnusie bierze udział do 10 osób, które mieszkają w warunkach obozowych, sami gotują sobie, sprzątają i dzielą się zmianami na plaży i przy zejściu na plażę. Koszt udziału to 150 euro (w tym jedzenie i spanie).
Wyjazd na obóz zaplanowałam już w 2011 roku, kiedy to dowiedziałam się o tych obozach. Wówczas było już za późno na udział, gdyż miałam opłaconą rezerwację na campingu na Lampeduzie. W zeszłym roku z pewnych względów pierwszeństwo miała podróż na Wyspy Eolskie. W tym roku wreszcie się udało! Wczoraj zapisałam się na pierwszy turnus, opłaciłam (uwaga, nie ma zwrotów!!!), kupiłam bilet na samolot w jedną stronę (bo w drugą za drogo ;), wykonałam rezerwacje...
No bo szkoda jechać na Sycylię tylko na 10 dni i zaraz wracać... A więc przystawki, contorni i desery :) - informacje poniżej.
Nie obiecuję, że będę podczas podróży uzupełniać tę podróż! Kiedy tylko będzie to możliwe, będę pisać bloga na mojej stronie www.jedziemynasycylie.pl. Tutaj napiszę już po powrocie... Dlatego - choć to na Kolumberze niepopularne ;) - zapraszam do śledzenia mojego bloga z podróży tutaj.
Po przenocowaniu bezpośrednio po przyjeździe w Trapani, prawdopodobnie w B&B A Babordo, jadę autobusem do Castelluzzo, miejscowości dwa przystanki przed San Vito Lo Capo. Tu czeka na mnie pokój w B&B Alba Marina, zarezerwowany na trzy dni przez Nino, i już nie mogę się doczekać słynnych wypieków jego Mamy serwowanych na śniadania!
Nie byłam jeszcze w San Vito, ale zdjęcia tamtejszej plaży, opiewanej jako najpiękniejsza plaża Sycylii nie zachęcają mnie, szczególnie latem... Nie lubię tłumów, plaże z parasolami, pachnące olejkami do opalania mnie nie pociągają. Wolę dzikie plaże, nie wymagam żółtego piasku, lubię skały i piękne widoki.
Castelluzzo to spokojna mieścinka położona nieopodal pięknej zatoki Macari. Mam zamiar przez te trzy dni spenetrować okolice na rowerze, chcę też wybrać się na wycieczkę łodzią wzdłuż Riserva dello Zingaro. Oczywiście, pochodzę po San Vito, może mi się uda spróbować tutejszego specjału - cus cus di pesce.
=====================================================
Realizacja: Po nocy w Trapani i spacerze po moim ulubionym mieście spotkałam się z Giannim, który przygotowuje się do organizowania wycieczek dla turystów, w tym z Polski. W ramach - podobno - testowania tras mialam przyjemność razem z nim, jego dziewczyną Lilian i Polką Ulą, która odbywa u niego staż zobaczyć wiele ciekawych miejsc w prowincji Trapani.
Gianni zaproponował, że zawiezie mnie do Castelluzzo, a po drodze pokaże mi wybrzeże między Trapani a San Vito. Z wielką radością przystałam na tę propozycję, nie byłam jeszcze w tamtych stronach.
Kto jedzie do Trapani i porusza się samochodem, powinien koniecznie odwiedzić te tereny, szczególnie okolice Monte Cofano. Okolica jest tu surowa, górzysta, piękna.
Później minęliśmy Castelluzzo - miejscowość, gdzie miałam się zatrzymać na trzy noce, i pojechaliśmy w dół, do morza, do zatoki Macari. To niezwykle piękna okolica. Wybrzeże skaliste, znalazłam tam jedna maciupeńką zatoczką z odrobinką piasku, ale mnie skały nie odstraszają. Natomiast silne fale i niezbyt wysoka temperatura nie pozwoliły na kąpiel. To nas jednak specjalnie nie zmartwiło, poszliśmy na długą, kilkugodzinną wycieczkę pieszo w kierunku Torre della Tonnara, cały czas mając poszarpane wybrzeże po prawej, a wysokie góry po lewej ręce.
Przy Wieży zatrzymaliśmy się aby odpocząć. Fantastycznie się siedziało w cieniu, zajadało pane cunzato i patrzyło na fale...
Potem pojechaliśmy do San Vito, z góry spojrzęliśmy na miasto. Jest tu słynna plaża, masa piachu pod skałą. Latem zjeżdżają tu tłumy. My pojechaliśmy dalej, w kierunku Lo Zingaro, ominęliśmy tę skałę nad plażą i dojechaliśmy do Tonnara, starej, nieczynnej przetwórni tuńczyka. Stąd widać odległe północne wejście do Riserva dello Zingaro.
W końcu, pod wieczór przyszedł czas na powrót do Castelluzzo.
B&B Alba Marina to duży budynek, przypomina bardziej hotel niż B&B. Tu spędziłam trzy noce.
Następnego dnia wybrałam się autobusem do San Vito i tu przytrafiło mi się nieszczęście: zepsuł się mój aparat... myślę, że kto jak kto, ale Kolumberowicze są w stanie zrozumieć, co to dla mnie znaczyło - nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić, snułam się bliska płaczu, szukałam sklepu (na szczęście nie było), próbowałam robić zdjęcia komórką... W końcu porzuciłam San Vito z jego wielką plażą pełną parasoli i wróciłam do Castelluzzo.
Tu na szczęście Nino, właściciel B&B słysząc o moim problemie natychmiast pożyczył mi swój aparat! Był skłonny pożyczyć mi go na całą podróż, ale byłby problem z oddaniem mu go, z kolei Angelo z Bella Trapani też zaproponował, że pożyczy mu swój, kiedy będę jechać z Castelluzzo przez Trapani do Agrigento, a oddam mu go na końcu podróży. Dzięki temu moja podróż odzyskała sens...
Wieczór spędziłam spacerując po zatoce Macari, która jest przepięknym miejscem. Potem wracając skusiłam się na kolację w trattorii Da Nonna Gianna. To była wspaniała kolacja w pięknym miejscu, u sympatycznych ludzi. Dodam - to był mój jedyny posiłek w lokalu podczas 3-tygodniowej podróży... Nie ze względu na jakieś oszczędności czy coś, po prostu, tak wyszło...
Nie udała się niestety, planowana wycieczka łodzią wzdłuż Riserva dello Zingaro. A szkoda, bo to miała być szczególnie ciekawa wycieczka, nie taka dla turystów, mieliśmy płynąć z miejscowym rybakiem, zawijać do różnych grot i tylko jemu znanych miejsc. Jednak wysoka fala nie pozwoliła na taki rejs...
Jako rekompensatę Gianni zaproponował wycieczkę do Segesty. Oczywiście, z radością tam pojechałam, bo jeszcze nie widziałam tej świątyni. Przeżycie duże... Na mnie podziałało szczególnie, kiedy się dowiedziałam, że ta świątynia tak stała od wieków, nigdy nie była rekonstruowana...
Po drodze zajrzęliśmy jeszcze do Calatafimi, uroczego miasteczka, szkoda, że nie było czasu żeby tam się zatrzymać. Z punktu widokowego spojrzęliśmy też na Castellammare del Golfo, a wieczorem po zwiedzeniu Segesty zatrzymaliśmy się tam na lody.
Muszę jeszcze opowiedzieć (choć jak to wyrazić słowami) o fantastycznych śniadaniach w Alba Marina. Wiedziałam o nich z opisów osób, które tam pojechały (często z polecenia na mojej stronie), i nie przesadzały. Mama Nina codziennie wcześnie rano piecze świeże bułeczki i ciasta na śniadanie, które goście jedzą na tarasie, a Nino ze wszystkimi się wita, żartuje, zawsze uśmiechnięty i serdeczny.
28 czerwca, w piątek, pożegnam Nino i Alba Marina i pojadę autobusem do Trapani, aby stamtąd wyruszyć do Agrigento. Tu zamierzam zobaczyc oczywiście Dolinę Świątyń, ale też ostrzę sobie zęby na Scala dei Turchi, czyli Schody Tureckie (odrobinę podobne do Pammucale w Turcji), a także chcę spenetrować Vulcanelli di Macalube, czyli wulkaniki w rezerwacie przyrody Macalube di Aragona.
W tym celu wybrałam B&B nie w Agrigento, ale właśnie w Aragonie - B&B Macalube, kilkanaście kilometrów od Agrigento. Miłośniczka wszystkiego co niezwykłe będę bardzo blisko tych błotnych kraterów!
W ostatni dzień spakuję się i pojadę autobusem do Agrigento, a dokładniej do portu Porto Empedocle, skąd o północy wyruszę promem na Linozę. Mimo, że poszukiwania przechowalni bagażu w Agrigento ani też w porcie nie dały pozytywnych rezultatów, dzięki właścicielowi B&B który zadzwonił do portu wiem, że można tam zostawić bagaż. W ten sposób będę mogła opuścić mój pokoik w Aragonie, zawieźć walizkę prawie na prom, i pójść w miasto, i nie tylko.
Skoro wypływam o północy, skoro do Tureckich Schodów idzie się z portu wybrzeżem, skoro najpiękniejszy jest tam zachód słońca, to jesteśmy w domu!
================================================
Wybór Aragony i B&B Macalube to było to! Trafiłam tam przede wszystkim na niezwykłego człowieka, Pietro, właściciela B&B, pasjonata wszystkich niedocenionych atrakcji w okolicy.
Oczywiście, Riserva di Macalube i wulkaniki to coś niesamowicie wartego zobaczenia. Największą niespodzianką było dla mnie odkrycie, że to nie tylko takie małe dziurki w ziemi z bulgającym błotem, ale co jakiś czas występuje tam ogromna erupcja, która wywraca wszystko do góry nogami!
Pietro, kiedy tam weszliśmy, rozejrzał się i mówi: musiała być niedawno wielka erupcja, bo byłem tu miesiąc temu i wszystko było inaczej. Potem pokazał mi w internecie film z takiej erupcji, coś niesamowitego! (ten film poniżej, drugi to film zrobiony przeze mnie)
Pietro godzinami woził mnie po okolicy, opowiadał, wchodził w miejsca, gdzie mnie by do głowy nie przyszło, że można wejść (na przykład na Starym Mieście do mieszkania 90-letniej staruszki, która nota bene, była naszą wizytą zachwycona i nie chciała mnie wypuścić.
Widziałam też wielką skałę z tysiącletnimi tunelami, pizzerię w dawnym budynku kolejowym ozdobioną wszelkimi możliwymi rekwizytami, pozostałymi po remoncie kolei, piękne i niesamowicie zaniedbane stare miasto w Aragonie, stajnię i gospodarstwo agroturystyczne (San Benedetto, Favara - a w nim tańczącego konia, którego można zobaczyć na filmiku poniżej), urokliwe miasteczko Joppolo i wiele innych ciekawych miejsc.
Wybrałam się oczywiście do Doliny Świątyń, co tu opowiadać, wiadomo, wrażenie wielkie. Ostatniego dnia tak jak zamierzałam, pojechałam do Porto Empedocle (ale, uwaga - to była niedziela i okazało się, że autobusy z Aragony w czerwcu w niedzielę nie kursują!!! Pietro powiedział, nie ma sprawy, i zawiózł mnie do portu...). Do tego nie było wiadomo, czy prom popłynie, ze względu na dużą falę, decyzja miała być dopiero wieczorem.
Pożegnaliśmy się, spędziłam trzy godziny na Starym Mieście w Agrigento, a potem pojechałam do Realmonte, zobaczyć Schody Tureckie.
Muszę przyznać, że trochę się zawiodłam:
Po pierwsze, wkurzające jest, że miasteczko tak chwalące się posiadaniem takiej atrakcji jak te schody, nie robi nic, żeby ułatwić dostanie się do nich, szczególnie takiemu jak ja wędrowcowi: nie da się tam dojechać, od autobusu jest strasznie daleko, nie ma żadnych drogowskazów. Szłam na oślep, gdzieś tam zleciałam z nasypu, wielokrotnie szłam w stronę morza, myśląc, że to już, i musiałam wracać, bo jeszcze nie. Pod koniec jacyś starsi panowie samochodem zatrzymali się, zapytać mnie o drogę, i pojechaliśmy dalej razem, narawdę jeszcze było daleko.
Po drugie, samo zejście w dół do plaży i potem do schodów jest tak nieoznaczone, że jakiś czas stałam i kombinowałam, czy to naprawdę tutaj.
Po trzecie, błędem było wybranie się tu w niedzielę. Jak już doszłam do schodów, weszłam w tłum ludzi: spacerujących, leżących, siedzących, czytających ebooki, jedzących i tak dalej. Uwielbiam tłumy ludzi, szczególnie w takich miejscach.
Po trzecie, błędem było wybranie się tam po południu. Owszem, wieczorem może tak, zachód słońca byłby piękny, taki miałam plan, ale ze względu na niepewność co do kwestii rejsu (i w razie odwołania konieczność znalezienia sobie noclegu w porcie) musiałam jednak wrócić do portu trochę wcześniej. A więc szłam w kierunku białych schodów, za którymi biło mi w twarz słońce. Ani patrzeć, ani zdjęcia robić.
Po czwarte w końcu - ten silny wiatr. Szłam do przodu i do góry, a wiatr walił mnie w twarz, obsypywał chmurą piachu i białego pyłu, zwalał z nóg. Idąc po schodach widziałam, że jeśli zejdę za jakby róg, pójdę na drugą stronę, i potem będę wracać, będę miała słońce z tyłu, i oświetli mi pięknie tę biel. Teoretycznie tak, ale żeby tam zejść, trzeba byłoby pójść po wąskim, śliskim, pochyłym wapiennym gruncie. Naprawdę próbowałam, byłabym zleciała w dół. Nie, dziękuję, może innym razem.
Zawróciłam, zeszłam, poszłam sobie. Obraziłam się na te nieprzyjazne schody.
Potem już mi się podobało - szłam wybrzeżem, plażami, boso aż do Porto Empedocle. Wiał wiatr, ale już nie tak mocno, było daleko, ale ładnie...
W Porto dowiedziałam się, że prom płynie, miałam jeszcze wiele czasu, kupiłam sobie pizzę i siadłam na placyku, gdzie zaczęli się zbierać ludzie na passeggiatę. Pięknie ubrani, wystrojeni, dzieci jak na wesele... Widowisko.
Potem prom, miałam coś w rodzaju kuszetki, ale byłam sama w czteroosobowej kajucie. O siódmej rano byłam na Linozie.

Etap czwarty, Linosa 2013-07-01
Pomysł, żeby płynąc na Lampeduzę zatrzymać się po drodze na Linozie przyszedł mi do głowy parę dni temu. No bo jak to tak, przepłynąć obok, a nawet zatrzymać się w porcie, i nie wysiąść, tym bardziej, że prom jest na Linozie o 7 rano...
Będąc jeden dzień na Linozie jesienią 2011 poznałam tam niezwykłych ludzi, Gerardo i Gerlando Errera, którzy między innymi są przewodnikami po tej wyspie. Z jednym opłynęłam wyspę dookoła, podziwiając jej niezwykłe wulkaniczne brzegi, z drugim objechałam wyspę busikiem. Rodzina Errera jest liczna, i nawet nie wiem, który to z nich wynajmie mi pokój w swoim domu, gdzie spędzę dwa dni...
Wycieczki dookola wyspy już mam za sobą, ale tym razem czeka mnie ... Zachód Słońca ze Srokami! Zdobędę też z pewnością któryś z wulkanów...
=======================================
Na Linozie było pięknie, choć pechowo: przyjechałam tu mocno przeziębiona, czułam się z każdą chwilą gorzej, miałam wysoką gorączkę i właściwie powinnam była te dwa dni leżeć. Nie po to tu jednak przyjechałam, więc trzęsłam się, kaszlałam, kichałam i łaziłam. Nie było mowy jednak o kąpieli, ani o wieczornej wycieczce łodzią.
W tej sytuacji zdobycie dwóch z trzech tutejszych wulkanów i obejście wyspy dookoła tak bardzo jak to tylko możliwe, było prawdziwym poświęceniem się dla sztuki, jaką jest wędrówka...
Poprzednio opłynęłam wyspę łodzią i objechałam busikiem. Teraz obeszłam na własnych nogach. Czerwona góra pozostała niezdobyta...
Największa radość: najstarszy mieszkaniec Linosy, il signor Pasquale, dziś 94 letni nadal, jak dwa lata temu siedzi na swoim murku w miasteczku i wita przechodzących turystów...
To będzie moje drugie spotkanie z Lampeduzą. Tym razem biorę udział w obozie wolontariackim Legambiente na plaży Isola dei Conigli na Lampeduzie. Mam nadzieję, że sobie poradzę, że nie będę ciężarem, że uda mi się to, o czym marzę - żeby dać coś od siebie...
Z Linozy wyruszę wodolotem, i na Lampeduzie będę około wpół do jedenastej. I się zacznie...
======================================
To nie było łatwe, ale bardzo ciekawe doświadczenie. To była wyczerpująca praca, sześć godzin dziennie pod palącym słońcem, cały czas na stojąco lub chodząco, na gorącym piasku lub w całkiem chłodnej wodzie. Trzeba było uważać na to co ludzie robią i umieć ich przekonać (a to najczęściej Włosi, niekoniecznie zdyscyplinowani) żeby tego nie robili.
Podobało mi się najbardziej, kiedy nie było ludzi, plaża była pusta. Dla tych chwil wato tam było być. Podobało mi się też witanie ludzi przy schodach, odpowiadanie na ich pytania, tłumaczenie tej całej sprawy z żółwiami. Miło mi było, kiedy kręcili głowami z niedowierzaniem, gdy mówiłam, że przyjechałam tu z Warszawy specjalnie po to, żeby pracować w wolontariacie. Czułam się dumna, kiedy udało mi się im coś wytłumaczyć, kiedy uratowałam od zagłady meduzy (pokarm dla żółwi), kiedy wytłumaczyłam dzieciakom dlaczego nie wolno w wodzie grać w piłkę (a rodzice nie umieli im tego wyperswadować).
Nie było łatwo się zgrać w naszej dziwnej grupce - bałam się, że będę najstarsza, a tymczasem byłam o 10 lat młodsza od moich czterech koleżanek. One tu przyjechały na wycieczkę, nie mając pojęcia na czym wolontariat polega, buntowały się, spierały, nie umiały sobie poradzić. Ja wiedziałam doskonale co mnie czeka i nie miałam najmniejszgo problemu z zaakceptowaniem reguł gry.
Problemem było zgranie się grupy i problemem była nasza kierowniczka, nie bardzo sobie z nami radząca. Same przygotowywałyśmy jeść, a mnie się oczy szeroko otwierały na widok tego, co one robiły: na przykład, na obiad był ... makaron. Tak, sam makaron. Chcesz, to posyp sobie parmezanem, albo polej oliwą.
Albo ryż, misa ryżu. Wsypano do niej: dwie puszki tuńczyka (OK), pokrojone parówki (?!?!?), pomidorki i zawartość jednego słoiczka sałatki z oliwek itp. To wszystko było dość mdłe, ale nie było paskudne. Mnie się włoskie jedzenie kojarzy z wyrazistym smakiem, pikantnym, sporo czosnku, papryczki. A tam jadłyśmy bardzo prosto, raczej bez smaku. Legambiente podpisało umowę z Carefurem. Hmmm. Na Sycylii przyszło mi jeść niedojrzałe pomidory z Carefura. Na hamburgery nie przystałam.
Było sporo kłótni, ale z czasem się polubiłyśmy. Udało się znaleźć troszkę czasu wolnego (przyznam się bez bicia, niewiele się przykładałam do sprzątania, wolałam pójść sobie na wycieczkę...), dzięki temu odwiedziłam znajome plaże i zatoczki...
O wizycie Papieża napiszę w następnym punkcie...

Papa Francesco a Lampedusa 2013-07-08
Od mojego przyjazdu na Lampedusę cały czas obserwowałam przygotowania do wizyty papieża. Porządkowano stadion miejski, wszędzie pełno plakatów z pozdrowieniami dla Papieża. Im bliżej 8 lipca, tym głośniej na ten temat.
Na szczęście przed południem miałyśmy wolne. Byłam pewna, że będzie nabity tłum i nic się nie da zobaczyć, miałam nawet pomysł, żeby się wybrać na plażę. Jednak okazało się, że warto było tam pójść.
Raz, obserwacja radosnego tłumu... Wszyscy mieli białe lub żółte czapeczki, rozdawano je chętnym, i ja się załapałam (na białą). Służby porządkowe robiły co mogły, ale po ichniemu - tu nie wolno stać, ale trochę wolno, policjant groźny, ale robi zdjęcia, inny każe się cofnąć, ale marudzącym, że nie dadzą rady nic zobaczyć obiecuje: teraz krok w tył, a potem powolutku, powolutku do przodu. Inny, na uwagę, że szpaler policyjny zasłania widok, obiecuje: jak papież będzie przejeżdżał, to my kucniemy, o tak - i faktycznie kuca...
Żałuję tylko, że wybrałam od razu miejsce w okolicy stadionu, bo Papież po wylądowaniu popłynął statkiem na miejsce, gdzie znaleziono barkę z wieloma imigrantami, którzy nie przeżyli swej podróży do Europy, tam rzucił kwiaty w morze, i potem przypłynął do portu, gdzie nastąpiło powitanie. Za nim płynął szpaler łodzi - można było sobie wykupić taki rejs za statkiem papieskim... To mogło być ładne, ale też spokojnie można było zobaczyć powitanie papieża w porcie i potem przyjść na stadion.
Później przeszłam od drugiej strony, i znalazłam się całkiem przypadkiem tuż obok papieskiego pojazdu. Wydedukowałam, że będzie tu wsiadał do samochodu, więc nie ruszyłam się stamtąd dopóki faktycznie Papież, żegnany okrzykami, pozdrowieniami i śpiewami nie wsiadł do samochodu i nie odjechał.
Potem jeszcze znalazłam się na przeciwko kościoła, i również wywnioskowałam, że wyjeżdżając znajdzie się tuż obok mnie. I tak faktycznie było.
Moje wrażenie było wybitnie pozytywne. Poszłam tam bez przekonania, ale tak obserwacja zachowań ludzi, jak i niezwykle miła, sympatyczna, uśmiechnięta i nieprzewidywalna Osoba Papieża to było coś, co warto było zobaczyć.
Nie będę opowiadać, o czym mówił Papież podczas kazania, bo z pewnością czytaliście o tym w gazetach. Wszyscy podkreślali, że ta wizyta dla ludzi na Lampeduzie była ogromnie ważna. Po wydarzeniach z 2011 roku wyspiarze się podzielili na tych, co nadal, mimo wszystko chcieli pomagać imigrantom, i na tych, co postanowili ich tu już nigdy więcej nie wpuszczać. Wydaje mi się, że jest niezwykle ważne, że Papież pokazał im, jak ważne i jak ludzkie jest to, co robią ci pierwsi, i jak bardzo muszą się zastanowić nad sobą ci drudzy...

Etap piąty cd, Mój powrót na Lampeduzę 2013-07-12
Praca w wolontariacie wypełniała nam większość dnia, udało się jednak, na szczęście wymknąć od czasu do czasu na jakieś łażenie, w moim przypadku - na przypominanie sobie zakątków wyspy, które odwiedziłam jesienią 2007. Z przyjemnością wróciłam na tę niezwykłą, nieco szaloną wyspę.
Parę razy wybrałam się do którejś z cichych zatoczek, aby tam popływać bez tłumów - Mare Morto, Cala Galera. Pojechałam autobusem na sam koniec, do Albero Sole, skąd poszłam w kierunku latarni morskiej na najbardziej wysuniętym na zachód punkcie wyspy, tam gdzie najwyższe i najbardziej niedostępne są brzegi.
Poszłam do Drzwi do Europy, symbolicznego pomnika marzeń nielegalnych imigrantów, dla których, jak powiedział Papież Franciszek, Lampeduza jest latarnią morską, pokazującą cel, ale może też być tą ostatnią skałą, na której kończy się droga...
Odwiedziłam Bar Dell'Amicizia, już bez Don Pino, który w zeszłym roku pożegnał na zawsze Lampeduzę i resztę naszego świata.
Przedstawiając się jako wolontariuszka Legambiente zawitałam też do Szpitala dla Żółwi na Lampeduzie, witana bardzo przyjaźnie, oprowadzana przez panią doktor, ratującą wraz tamtejszymi wolontariuszami (studentami biologii) ranne i chore żółwie.
Lubię wracać w znajome miejsca. Wówczas podróż nabiera jakby więcej sensu - prócz tego co nowe jest w niej również miejsce na wspomnienia...

Etap szósty, Palermo 2013-07-12
Nie lubię robić dwa razy tej samej drogi, dlatego skoro na Lampeduzę płynę, to z powrotem postanowiłam polecieć samolotem. Nie ma lotów do Trapani, tylko do Palermo i do Catanii. A że potem mam samolot z Trapani, więc bliżej mi do Palermo. No i tu spełnia się jedno z marzeń - żeby wrócić do Palermo...
Wybrałam B&B Notti Magiche, spędzę tu 3 noce. Będę się włóczyć po mieście, spróbuję odnowić wspomnienia i również zobaczyć miejsca, gdzie wtedy nie dotarłam. Jeden dzień z Palermo jednak mam zamiar przeznaczyć na Ustikę.
==================================================
Moje B&B znajduje się dosłownie dwa kroki od portu. Doskonała lokalizacja, kiedy trzeba być w porcie raniutko. Kto płynie z tego portu, radzę wcześniej dokładnie wszystko obejść i sprawdzić. Gdzie kupuje się bilety, skąd odpływa statek... Bramę otwierają o 6.30, ja tam oczywiście byłam o wiele za wcześnie...

Etap siódmy, Ustica 2013-07-13
Ustica to ostatnia wyspa sycylijska, na jaką dotąd nie dotarłam. Mam zamiar popłynąć tam wodolotem rano i wrócić wieczorem. Ustica jest znana z bogatego dna, jest to raj dla nurków. Mam pewien plan, ale na razie wolę go nie zdradzać...
======================================================
Zrealizowałam mój plan w 100%! Odbyłam na Ustice tzw chrzest morski, czyli pierwszą próbę nurkowania pod opieką instruktora! Spędziłam 45 minut pod powierzchnią wody, głównie na głębokości 7 - 15 metrów (choć tego rodzaju próba zakłada zanurzenie na 5-7 m).
Chrzest morski polega na tym, że delikwent może być (jak ja) całkowicie zielony, wystarczy, że umie pływać, no i że jest zdrowy. Te wymagania spełniam. Otrzymuje pełne oprzyrządowanie oraz opiekę instruktora - przewodnika, który pomaga mu we wszystkim, a właściwie robi wszystko za niego, pod wodą trzyma go cały czas za rękę, kontroluje właściwe oddychanie. Pływają pod wodą cały czas razem, i przewodnik decyduje o tym, gdzie pływają, kiedy trzeba wypłynąć itp.
Oczywiście, bałam się czy dam radę, ale wiedziałam, że będzie tak, jak ma być. Chciałam, żeby się udało, ale gdybym miała problemy z oddychaniem, gdybym za bardzo się bała, gdyby sparaliżował mnie strach, po prostu dałabym spokój.
Jonatan jeszcze kilka miesięcy temu wszystko mi wytłumaczył i bardzo serdecznie zaprosił. Taka przyjemność kosztuje 50 euro, czyli ze trzy posiłki w lokalu :) Kto się żywi pomidorami i mozzarellą spokojnie może sobie na to pozwolić ;)
Jonatan przedstawił mi potężnego Francuza o imieniu Jaques, który miał się mną opiekować. Ten objaśnił mi dokładnie przede wszystkim w jaki sposób radzić sobie z dekompresją - zaciskając nos i mocno dmuchając. Pokazał mi gesty, którymi będziemy się komunikować w wodzie - kółeczko palcami - OK, falujący ruch palcami - NIE OK.
Wszelkie objaśnienia sposobu użycia rurek, przycisków itp wpadały mi jednym uchem i wypadały drugim. Jestem imbecylem jeśli chodzi o obsługę przycisków, pilotów i innych takich urządzeń. Zdałam się na opiekuna, i było OK.
Chrzest morski odbywałam razem z Salvatore, młodym chłopakiem, byli też z nami dwaj chłopcy, którzy nurkowali samodzielnie, oraz Jonatan, jego wspólnik Gaetano, Jacques i Sara, dziewczyna Jonatana, która opiekowała się Salvatore.
Jeszcze w porcie kazali nam założyć częściowo kombinezon, tylko na nogi. To wcale nie jest takie łatwe! Potem już na łodzi trzeba się było ubrać całkowicie, a w miejscu nurkowania założono nam płetwy (ja miałam je pierwszy raz na nogach), specjalne kamizelki połączone rurkami z butlami. Kamizelkę napełnia się powietrzem z butli, wtedy służy jak kamizelka ratunkowa. Kiedy naciska się specjalny przycisk, powietrze usuwane jest z kamizelki, wtedy się zanurzamy. Zeby się wynurzyć, znów napełniamy kamizelkę powietrzem. Proste, prawda? Tylko że ja tych przycisków nie dotykałam nawet, żeby czegoś nie pokręcić. Wszystko robili za mnie.
Najpierw gotowy był Salvatore. Jonatan stanął nad nim, kiedy ten siedział na krawędzi pontonowej łodzi, i polecił mu palcami jednej ręki przycisnąć do twarzy maskę i ustnik. A następnie NIE MYŚLĄC O NICZYM (?!?!) przechylić się w tył, i wpaść tyłem do wody... Salvatore znalazł się w wodzie, a ja miałam ochotę zwiać. Jak ja tyłem wpadnę do wody, rany boskie!
Potem przyszła moja kolej, to samo. I NIE MYŚLĄC O NICZYM... nie było wyjścia, patrzyli na mnie, musiałam to zrobić. I chyba faktycznie nie myślałam o niczym...
Tu muszę powiedzieć, że moje przygotowania do filmowania morskich cudów niestety spełzły na panewce: nie pozwolili mi wziąć aparatu do wody! Potem obiecali mi, że mi go podadzą, jak już będzie widać, ze daję rady, ale to był pic na wodę... Po prostu, miałam mieć wolne ręce i skupioną uwagę na tym co robię...
A więc jedyne co mogę, to spróbować opowiedzieć o tym co tam na dole widziałam, ale nie znajduję słów...
Było po prostu cudnie... Kolorowe rośliny, świat jak z bajki, ławice ryb ze wszystkich stron... Podwodne skały oplecione morskimi pnączami, rozmaite kolory. Nie umiem tego opowiedzieć.
Płynęłam ciągnięta przez Jacka w wybrane przez niego rejony, wyciągałam rękę do ryb, a one tylko o parę centymetrów mijały moje palce, niewzruszone. Pamiętam cudne maciupeńkie fioletowe rybeczki, jak świetliki...
Potem zrobiło się zimno, popłynęliśmy niżej, zabolały uszy, przestraszyłam się, że trzeba będzie wypłynąć, ale przypomniałam sobie o dekompresji, parę razy przełknęłam ślinę zaciskając nos i było OK.
Potem pojawiły się ciemne stwory wypuszczające białe bańki, pytające mnie gestem czy OK, a ja odpowiadałam robiąc kółeczka palcami - OK, OK, OK!!! Chciało mi się krzyczeć, śmiałam się, czułam się niesamowicie...
W końcu Jacques wyprowadził mnie wyżej, gdzie spotkaliśmy się z Sarą i Salvatore, pokręcił coś przy naszych przyciskach i powolutku niebo zaczęło się przybliżać, niepostrzeżenie wynurzyliśmy się.
Salvatore powiedział później, że nie mógł odgonić od siebie myśli o tych iluś tam metrach nad głową. Ja nie miałam tego problemu, może dlatego, że nie czuję odległości, głębokości, czy tyle, czy tyle metrów, to dla mnie abstrakcja. A może dlatego, że od momentu zanurzenia głowy ważniejsze było dla mnie to co widziałam i czułam, niż jakieś inne ziemskie sprawy... Jacques powiedział mi potem, że pociągnął mnie tak głęboko, bo widział, że daję radę, nie mam problemów, że się nie boję, widział mój entuzjazm. I jestem mu ogromnie wdzięczna za to, co zrobił!
Po wynurzeniu śmiałam się, i od razu postanowiłam, że muszę tam wrócić. Taki mam plan. Skoro jestem zdolna zanurzyć się, nie boję się, daję radę, to za rok tu przyjadę na kurs nurkowania. Muszę te zdjęcia pod wodą zrobić!

Etap siódmy, Ustica cd 2013-07-13
Szczęśliwa, spełniona, spokojna pożegnałam się z moimi towarzyszami z łodzi i poszłam połazić po wyspie. Wodolot miałam wieczorem.
Ustica jest wulkaniczną wyspą o niesamowicie bogatym dnie morskim. Na wulkanicznym, żyznym gruncie wyrastają niezwykłe podwodne rośliny, są tu podwodne pieczary a także - coś niesamowitego - podwodne muzea archeologiczne! Uprawia się tutaj, między innymi, tzw archeologię podwodną. Skarby, skutek antycznych wypraw, katastrof na morzu, walk morskich itp nie są wydobywane na powierzchnię, można je zwiedzać jedynie zanurzając się w morzu...
Na Ustikę ściągają amatorzy nurkowania z całego świata. Jest tu wiele firm oferujących kursy nurkowania, wypożyczanie sprzętu i organizację wypraw. Ja zwróciłam się do firmy niezwykłej, bo utworzonej przez rodowitych mieszkańców wyspy. Wszystkie inne, to firmy z zewnątrz.
Na Ustice nie ma plaż, tu wybrzeże morskie jest poszarpane, wulkaniczne, skaliste. Ale gdziekolwiek wejdzie się do wody, zaraz pod powierzchnią można podziwiać bogaty świat podwodny.
Przeszłam przez miasteczko, dość ruchliwe, pełne turystów i nurków, weszłam jakby na grzbiet wyspy, i potem zeszłam na drugą stronę, do drogi. Tam przyplątał mi się towarzysz, wesoły owczarkowaty pies. Szliśmy razem aż do brzegu morza, gdzie ja zeszłam się wykąpać a on pobiegł dalej.
Tu po skałach schodzi się wykutymi schodami. Wzięłam aparat, maskę, fajkę. Nie odpływałam prawie od brzegu, dosłownie pod moimi nogami żył podwodny świat. Pływałam w ten sposób, lub chodziłam na czworakach z głową pod wodą bardzo długo, robilam zdjęcia, filmowałam i nie mogłam się zmusić do wyjścia stamtąd...
W końcu jednak trzeba było wyjść, zjadłam moją foccaccię, pomidory, popiłam wodą i poszłam dalej. Chodzilam po tej wyspie świadoma tego, że tu wrócę. Nie muszę się spieszyć, żeby zobaczyć wszystko, bo po prostu, zobaczę to jak tu przyjadę za rok...

Etap ósmy - Palermo cd 2013-07-14
Niedzielę spędzę w Palermo, będzie to z pewnością spokony dzień.
========================================================
I tak właśnie było. Większość dnia łaziłam odwiedzając znajome miejsca. Szykowałam się na wieczorne święto Rozalii, słyszałam, że miała tam być parada wozów sycylijskich, bardzo się na to nastawiałam. Wcześniej oczywiście zdarłam nogi zaglądając do różnych dzielnic, w tym ubogiej, ale ciekawej La Kalsa.
Wieczorem wybrałam się przed Katedrę, mijając świąteczny tłum, szczególnie od Quattro Canti. Po drodze minęła mnie dziarsko grająca orkiestra, miałam nadzieję na więcej takich pokazów.
Przed katedrą już rano przyglądałam się strojnemu wozowi, przygotowanemu na tę okazję. Myślałam, że teraz będzie w niej siedzieć orkiestra, ale jakoś nic takiego się nie działo. Na balkonie katedry śpiewał, a raczej odbywał próbę chór.
Uroczystość miała się zacząć o 20. O 21 speaker powiedział, że jeszcze z pół godziny... Przyglądałam się ludziom, ale stanie w tłumie w sumie mało było ciekawe. Później, w miarę zapadania zmroku, oczy przykuwała iluminacja, zmieniające się światła i świetlne pokazy na murach katedry.
W końcu zaczęła się uroczystość, jednak nie było to to, na co czekałam. Śpiewał chór, potem śpiewali soliści... Koło 22.30 opuściłam plac, poszłam powoli ulicą Vittorio Emanuele, przyglądając się ludziom. Kupiłam lody, siadłam sobie na krawężniku, to mi się znacznie bardziej podobało.
Na Quattro Canti grała dziecięca orkiestra perkusyjna. W końcu ruszyłam do domu. Żal mi było sycyliskich malowanych wozów, ale nie wydaje mi się, żeby miały one przejechać ulicami. Nastawiałam się też na pokaz fajerwerków, ale do tego czasu z pewnością jeszcze wiele godzin, a ja po przyjściu do domu po prostu padłam spać. W nocy obudził mnie dźwięk sztucznych ogni, ale nie zmusiłam się niestety do tego, żeby wstać, i spojrzeć czy coś widać z mojego balkonu...

Etap dziewiąty, Palermo, Mondello - Trapani 2013-07-15
To miał być ostatni dzień podróży, ale nastąpiła niewielka zmiana - ze względu na bardzo dużą różnicę ceny między samolotem do Warszawy (15 lipca) a samolotem do Krakowa (16 lipca) - różnica ponad 50 euro! - postanowiłam zatrzymać się jeszcze jeden dzień w Trapani.
Dlatego z Palermo spokojnie pojadę tego dnia do Trapani i tam najprawdopodobniej zatrzymam się w znanym mi już B&B Bella Trapani.
====================================================
Spakowałam się i pojechałam jeszcze na plażę w Mondello. Chciałam zobaczyć, jak to tam wygląda i ostatni raz się wykąpać. Autobus jedzie z Placu Politeama jakieś 20 minut, Mondello to dawna miejscowość rybacka, ale już nic nie zostało tam z przeszłości, niestety. Teraz to po prostu wielka piaszczysta plaża i typowa miejscowość wypoczynkowa. Plaża publiczna brudna, gdzie ta nasza czyściuteńka plaża Królików...
Nie podobało mi się w Mondello, ale wykąpałam się i tak, i zaraz potem ubrałam się i wróciłam do Palermo, kupiłam bilet w kasie Segesta (na placu Politeama) i wróciłam po rzeczy. Zdążyłam jeszcze wziąć prysznic i za chwilę siedziałam już w autobusie do Trapani.
Udało mi się jeszcze podczas jazdy uchwycić pomnik w Capaci, gdzie zamordowano sędziego Falcone. Bardzo chciałam to miejsce zobaczyć...
Drogę do Trapani odbyłam już drugi raz, po raz pierwszy jechałam tędy w mojej pierwszej podróży na Sycylię, kiedy przybyłam do Palermo i po czterech dniach tu spędzonych jechałam do nieznanego mi Trapani. Teraz jechałam do Trapani jak do domu...
Tego dnia pożegnam się znów z moim ulubionym Trapani i polecę - nieoczekiwanie - do Krakowa. Tu - miła niespodzianka - użytkowniczka portalu Jedziemy na Sycylię, nieoceniona Ania (Cogito) obiecała odebrać mnie z lotniska i przenocować!
Następnego dnia, 17 lipca rano pojadę autobusem Polski Bus za całe 11 złotych do Warszawy. Po 23 dniach wrócę do domu...
I to już będzie koniec podróży, którą mam dopiero przed sobą... Za trzy tygodnie będę na dzień przed wyjazdem...
====================================================
To był bardzo sympatyczny koniec podróży! Witana w Trapani jak gość honorowy, szczególnie w B&B Bella Trapani. Sympatyczne rozmowy, spotkanie robocze Trapani Eventi, wieczorem sycylijskie lody, wino, rano spacer po mieście...
Tyle osób pytało mnie o plaże w Trapani, udało mi się zrobić zdjęcia, zobaczcie, jak można się kąpać w samym centrym Starego Miasta! Żałowałam, że wychodząc na ostatni spacer nie wzięłam kostiumu kąpielowego!
Potem pożegnanie z gościnnym Angelo, autobus na lotnisko... Wcześniej oddałam pożyczony aparat, z ogromnym podziękowaniem, co ja bym bez niego zrobiła!
Na moją ukochaną panoramę Trapani z lotu ptaka mogłam już tylko patrzeć... Arrivederci, Trapani, ci vediamo ancora senz'altro!
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Bardzo Ci do Twarzy w nowym avatarze, ciesze sie, ze sie zgodzilas :-)
-
Serenissima, to gorąco kibicuję tym wszystkim krojom i projektom, żeby się ukonkretniły. a już za kilka dni do księgarń trafi "Sycylijski mrok" Petera Robba...
-
Carissima, a kiedy z tego wszystkiego będzie wreszcie książka??
-
...każdy z dziesięciu etapów podróży ciekawy i pouczający ... :-) ... !
-
Trochę mi zeszło z czytaniem i podziwianiem :) cały czas jestem pod wielkim wrażeniem Twojej podróży, jakże niezwykłej :).
W kilku miejscach byłam, przyjemnie mi się zatem wspominało.
Pozdrawiam :) -
Na razie udalo mi sie tprzeczytac tylko fragmenty Twojej opowiesci... Jestes tu i nie tylko tutaj najwiekszym ekspertem od Italii... :-)
-
jestem pełna podziwu dla Twoich wyzwań :)
jeszcze tu wrócę :) -
Życzę realizacji dalszych planów.
Super przygoda w pięknych miejscach.
Pozdrawiam-) -
Fantastico,pozdrawiam i czekam na ciąg dalszy wspaniałej podróży.
-
Wiem, wiem, uśmiechasz się na to "śmy" - ale ja go widziałam, a on pewnie mnie też widział, bo kilka razy przejeżdżał tuż obok mnie, ze dwa metry, więc ...? ;)
-
... :-) ...
-
Wiem, wiem, widzieliśmy się ;)
-
...a Papa Franciszek jak się dowiedział, że jesteś na Lampedusie, Sławanko, zaraz tam pojechał!...
-
Iwonka, wiem, chyba nawet podziękowałam ;)
Cdn oczywiście będzie, nie obiecuję tylko, kiedy... Przyjdzie na to czas. Raczej mam zamiar nie tracić czasu będąc tam, prócz pisania bloga. Wrócę to uzupełnię. Chyba, że tam sobie zostanę ;) -
Sławko, dałam plusiora i czekam na cdn.....
-
Trzymam kciuki,pozdrawiam serdecznie
-
trzymam mocno kciuki za udany wolontariat:)
-
Sława, wiesz, że ja zawsze ;)
-
...Sławanko, na pewno przy Tobie żółwie będą miały jak u pani matki!...
-
Trzymam Cię mocno za słowo!
-
Wszystko będzie ok ;))))
-
Ta, na 101%, mam coraz większe wrażenie, że przesadziłam... I już zaczynam dostawać gęsiej skórki ze strachu - co będzie tam (e, dobrze będzie) i co się tutaj może wydarzyć (to gorzej...)
-
Sława na pewno zrealizuje plan w 100% a jak widać już plan jest zrobiony na 101% ;) Będę kibicować, podróżować.... trzymać kciuki i co tylko jeszcze ;)
-
...też trzymam kciuki!...
-
Życzę 100% zrealizowania planów. A Macalube i Scala dei Turchi zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Polecam, choć niełatwo tam trafić.
slawannka
Punkty: 146741
- 39 podróży
- 5811 zdjęć
- 6182 komentarze